23
Wrz
Rowerami do Fatimy Drukuj
Wpisany przez Administrator   

Zbiórkę, a właściwie spotkanie przed naszą wyprawą, wyznaczyliśmy na dzień 30 maja o godzinie 7:08, zaledwie 10 minut przed odjazdem pociągu. Zdążyliśmy i dojechaliśmy najpierw do Poznania, a stamtąd do Frankfurtu nad Odrą. I dalej jechaliśmy już tylko na rowerach. Każdy z nas, tzn. ja i Henio mieliśmy rower, który razem z bagażem ważył 40 kg.

Rozpoczęła się nasza przygoda ? podróż ? pielgrzymka po Sanktuariach Maryjnych Europy, która miała zakończyć się 8 lipca w Lizbonie. W tym mieście mieliśmy zarezerwowany na następny dzień lot do Warszawy.

Niemcy nie były zbyt gościnne, przeważał deszcz. Nie był intensywny, można było jechać, ale musieliśmy wykorzystać ubrania przeciwdeszczowe. Według producenta przeciwdeszczowe, ale rzeczywistość weryfikowała właściwości ubrań i po około 15 minutach owe właściwości powoli zanikały. Okazało się również, że Niemcy to całkiem górzysty kraj. Ciągłe podjazdy i zjazdy powodowały, że wieczorami bardzo chętnie szliśmy spać, aby chociaż chwilę odpocząć i nabrać sił przed kolejnymi etapami podróży.

Postanowiliśmy, że o godzinie 20:00 już zaczynamy rozglądać się, gdzie można przenocować, ale za to wstajemy już o 5:00 rano, aby wykonać plan i zdążyć na czas do Lizbony. A plan był taki: codziennie 120 km jazdy rowerem. Ale tak jak z ubraniami przeciwdeszczowymi, to był tylko plan. Zdarzało się 170 km, ale też 33 km.

Francja gościła nas słońcem w czasie naszej podróży, podobnie gorące były Hiszpania i Portugalia. Szwajcaria wcale nie pozwoliła jechać. Wytrzymaliśmy półtora dnia, ale duże, rzęsiste deszcze zmusiły nas do nadrobienia drogi pociągiem. Deszcz był tak silny, że świata nie było widać, prawdziwe oberwanie chmury i podtopienia nawet autostrad, nie wspominając już o tych drogach, którymi się poruszaliśmy.

Zdobyliśmy, przy okazji naszej podróży, jeszcze jedno państwo - Andorę. Piszę "zdobyliśmy", bo z poziomu morza wspinaliśmy się na wysokość 2050 m. Najtrudniejszy podjazd liczył 75 km. Zaczął się pogodnie i łagodnie, następnie temperatura zaczęła spadać. Pojawił się deszczyk, potem deszcz, temperatura coraz niżej, a podjazd coraz bardziej stromy. Wreszcie zaczął padać śnieg. Temperatura około zera stopni. Pewnym pocieszeniem były brawa dla nas od ludzi wjeżdżających samochodami i motocyklami.

Podjazdy w górach (Alpach, Pirenejach i tych, które są w Portugalii), dzieliliśmy na trzy rodzaje: łatwe, niezauważalne, to te poniżej 7% nachylenia terenu, o jest podjazd ? od 8% do 11% i inne, powyżej 12% nachylenia. Jazda w tym ostatnim przypadku wyglądała tak: jedziemy 200 ? 400 metrów i odpoczywamy 1-2 minuty. Pijemy odżywki energetyczne, jemy czekoladę i oczekujemy końca podjazdu. Pocieszaliśmy się również tym, że droga ?odda? nam nasz wysiłek i będziemy mieli zjazd. Pamiętam ten zjazd z Andory. Był deszcz, wiatr, zimno, a trzeba było hamować na dwie ręce, aby nie nabrać zbyt dużej prędkości. Ja najwięcej miałem 59 km/h, a Henio mówił, że jego licznik wskazywał 69,5 km/h i nie chciał nic więcej pokazać (prawdopodobnie zabrakło skali). Pod górę mieliśmy prędkość 5 km/h, później 4,5 km/h, a następnie śmiałem się, że na wyświetlaczu licznika rowerowego pojawił się komunikat: jeśli jeszcze zwolnisz, to się wyłączam. I później usłyszałem Henia: mój licznik przestał działać.

Wysokie temperatury Hiszpanii i Portugalii nam nie przeszkadzały. Najwięcej odczytałem 45,9 stopnia Celsjusza. Wiaterek powstający podczas jazdy łagodził pozornie tę temperaturę. Przy postojach jednak szukaliśmy cienia.

Nasze noclegi to głównie przypadkowe miejsca. Nigdy nie byliśmy pewni, dokąd danego dnia uda nam się dojechać. Najczęściej pytaliśmy właścicieli domków, ogrodów, pól, czy możemy rozbić namioty i przenocować. Prawie zawsze nam się udało uprosić dobrych ludzi. Kilka razy spaliśmy gdzieś: na rondzie, obok cmentarza, w polu, obok stadionu, w lesie. Kilka razy spaliśmy w domu, nie musieliśmy wówczas rozbijać namiotów. Gościli nas księża, siostry karmelitanki, sadownicy. Spaliśmy też w domach pielgrzyma. Takich domów jest bardzo dużo w Hiszpanii i Portugalii, głównie dla pielgrzymów wędrujących do Santiago de Compostela.

Z jedzeniem nie było kłopotów, bo wystarczyło mieć pieniądze, a sklep zawsze można było znaleźć. W sobotę jednak kupowaliśmy prowiant również na niedzielę, gdyż w niedzielę sklepy są nieczynne. Kawę, herbatę, zupki błyskawiczne, kakao i inne posiłki na ciepło, przygotowywaliśmy na kuchence turystycznej.

Spotykaliśmy pielgrzymów pieszych i rowerowych, polskich i innych narodowości. Dzieliliśmy się z nimi, a oni z nami, doświadczeniami zdobytymi podczas podróży. To były bardzo cenne wskazówki, jak pokonać trasę, jak trafić do celu, jak przenocować, co i gdzie kupować.

To była taka krótka relacja z podróży dla ciała. A co dla ducha? Podziw, podziw i jeszcze raz podziw dla dzieła stworzenia. Jadąc rowerem, a prędkości nie są za duże, można nacieszyć oko tym, co jest wokół. Przepiękne krajobrazy, przepiękne widoki, dech zapiera i trzeba było często się zatrzymać, aby nasycić oko widokiem. Żeby pozostawić pamiątkę, staraliśmy się utrwalić napotykane piękno przyrody na zdjęciach. Zdjęcia jednak tego nie przekazują, są martwe, bezduszne, ale przywołują wspomnienia i to bardzo dobrze przywołują. Góry, lasy, doliny, przełęcze, rzeki, strumienie, nawet układ chmur, wszystko urzekało i cieszyło oko i ducha.

Ale nie tylko przyroda radowała. To, co zbudował człowiek, również jest ?wielkie?. Wielkie nie tylko dosłownie: wiadukty, kaskady, drogi, kanały, domy, wieżowce, kościoły, ale też w przenośni, bo bardzo często jest to pięknie wkomponowane w przestrzeń, wypełnia całość, nie burzy harmonii. Ciekawe, że ta sama część przyrody, ta sama budowla oglądana z różnych miejsc, nie jest "tą samą?.

Osiem do dziesięciu godzin samej jazdy na rowerze codziennie może wydawać się nudne. Otóż nie. O widokach i przeżyciach fizycznych już pisałem, teraz to, co w duszy gra.

Zadawałem sobie bardzo często pytanie: po co jedziesz? Czy tylko, żeby pokazać, że dasz radę? A może to ucieczka przed codziennością? Trudno mi było dać sobie odpowiedź. Ale myśli krążyły wokół tego, co było celem pielgrzymki ? Sanktuaria Maryjne Europy. Miejsca, w których objawiła się Matka Boża i które zostały zatwierdzone przez Kościół jako prawdziwe.

Moje rozmyślania zaczęły się od wspomnień wyjazdu do Częstochowy. 4 lata temu, również z Heniem, w ciągu 4 dni pokonaliśmy prawie 800 km. Będąc u stóp Jasnogórskiej Pani, w refleksji kapłana podczas Apelu Jasnogórskiego usłyszałem: "jesteście tu po to, aby odzyskać przez Matkę u Jezusa, u Boga, to, co straciliście". Te słowa bardzo mnie poruszyły, przyjąłem je dosłownie, gdyż dwa miesiące wcześniej, po grypie, straciłem węch i smak. Ucieszyłem się zatem, że to odzyskam. Dzisiaj powoli wszystko wraca, zaczynam czuć smaki i niektóre zapachy.

Moje myśli wracały również do wyjazdu do Watykanu, który miał miejsce 2 lata temu. 16-dniowa pielgrzymka z Heniem, która pozwoliła przejechać około 1700 km, była pielgrzymką cudów. Dostrzegałem ciągle Bożą obecność, Bożą opiekę, Bożą troskę w naszym pielgrzymowaniu. Nauczyło mnie to, że przecież każdego dnia Bóg działa i jest obecny, a ja tego nie dostrzegałem. Pyszny myślałem, że wszystko to tylko JA.

Naszą obecną pielgrzymkę rozpoczęliśmy od wyjazdu do Gietrzwałdu. Sanktuarium w Polsce, ?pod nosem?. Z orędzia Matki Boskiej dotarły do mnie słowa: "gorliwie odmawiajcie różaniec". Pojawiła się refleksja, co znaczy "gorliwie"? Tak, to nie może być sztuka dla sztuki, odmówiłem i mam z głowy, jeśli w ogóle modlę się na różańcu. Tu dziewczynki słyszały słowa Bożej Rodzicielki po polsku, w moim ojczystym języku, którego nie powinienem zaśmiecać. Tak, powinienem odmawiać różaniec. I całą drogę odmawiałem dwa razy dziennie.

Kolejnym Sanktuarium było La Salette. Ostatnie 13 km drogi to podjazd, podjazd z tych ?innych?. Podjazd zajął nam prawie trzy godziny. Gdy mijały nas autobusy, to wsłuchując się w pracę ich silników, można było usłyszeć, odczytać, że zadowolenia nie głosiły. Wreszcie upragniony wjazd. Cisza, tak przywitała nas wysoko w górach cisza, 1800 m n.p.m. cisza. Jak polubić ciszę? A przecież Bóg najczęściej przychodzi wtedy, gdy chcę go słuchać, musi być cisza. Ale chyba nie słyszałem Boga. Taki wysiłek, tyle potu wylanego i nic. Wytłumaczyłem sobie, że aż tak bardzo to się nie umęczyłem, gdyż to nawet nie połowa pielgrzymki. Dla mnie La Salette to miejsce modlitwy, medytacji, to miejsce osobistego, indywidualnego spotkania z Bogiem. Tu trzeba trochę pobyć, aby się wyciszyć, aby wejść w to miejsce. Z orędzia Matki Bożej: "nie przeklinaj, nie bluźnij, nie pracuj ponad siły, bo i tak nie osiągniesz więcej niż tobie potrzeba, świętuj święto". Urywki orędzia w moim tłumaczeniu. O, ileż to razy mówiłem do siebie, że już jestem zmęczony, a jeszcze tyle do zrobienia. Zmęczony zarówno umysłowo, jak i fizycznie. Za Koheletem mogę zatem powtórzyć, że to wszystko marność. Pan Jezus też powiedział: "troszczysz się o zbyt wiele, a potrzeba niewiele, albo tylko jednego".

Lourdes to kolejne miejsce na drodze naszej pielgrzymki. Coś nie dawało nam tam dojechać. Bardzo szybko dostrzegliśmy kierunkowskaz, którędy mamy jechać, ale jakoś nie mogliśmy. Co chwilę awaria roweru, to duże zmęczenie. A gdy już dojechaliśmy, to okazało się, że z rowerami nie wpuszczają. Pomyślałem sobie, że Mojżesz usłyszał: "zdejmij sandały z nóg, bo to miejsce jest święte". Gdy już znaleźliśmy nocleg i bezpieczne miejsce dla naszych rowerów, udaliśmy się do groty objawień. Jest to niewielkie miejsce, nad którym góruje potężne Sanktuarium, zbudowane na skale. Usłyszałem głos: zbudowane na skale, to się nie przewróci, to się nie zawali. A ty na czym budujesz?

Droga prowadząca na plac jest wielkim jarmarkiem, pełno tu kramów, sklepików, gwaru. Z tego trzeba się otrząsnąć, żeby wejść głębiej. Wejść do środka, a świat pozostawić poza, świat, który chyba ma za zadanie zagłuszyć wnętrze. Nie odważyłem się dotknąć ścian groty, może dlatego, że była długa kolejka, a może zachowania ludzi wydawały mi się sztuczne. A może powiedziałem sobie - zrobię po swojemu. Patrząc na miejsce objawień, siedząc na ławeczce, odmówiłem różaniec. Oj, wiele osób odmawiało różaniec, słychać go było z każdej strony, w wielu językach: "Zdrowaś Maryjo... Święta Maryjo? Zdrowaś Maryjo?" Dlaczego różaniec? Dlaczego nie od razu do Jezusa, wszak powiedział: "przyjdźcie do Mnie wszyscy". Tak, ale drogę do Siebie, pozwolił Bóg wybierać mojej wolnej woli. A zatem poprzez Maryję? Z orędzia w Lourdes: "odmawiajcie różaniec, aby dodać mi sił, przy podtrzymywaniu ręki Jezusa, aby nie zgładził ziemi? odmawiajcie różaniec, modląc się szczególnie za zatwardziałych grzeszników". Któż jest tym zatwardziałym? tak - to ja. Muszę i chcę modlić się szczególnie za siebie, dołączając pozostałych, być może też zatwardziałych grzeszników. Od teraz jedna dziesiątka ma zawsze swoją intencję.

Fatima, główny cel naszej podróży, fajne miejsce. Po dojechaniu i wjechaniu na plac, siedliśmy na murku i poleciały mi łzy. Chyba łzy szczęścia, że jesteśmy, że udało się nam dojechać. Piękny, duży plac, a miejsce objawień - mała kapliczka, a właściwie zadaszenie miejsca. Duże sanktuarium jest w innym miejscu. Ogrom ludzi, rozmodlonych ludzi. O rany... Jak oni się modlą, całym sobą, widać radość na twarzy i trud codzienności. Tak, to jest miejsce, gdzie dobrze się czuję. W Fatimie byliśmy dwie pełne doby. Trudno było wyjechać, a gdy wyjechaliśmy, to po parunastu kilometrach musieliśmy wrócić, gdyż pomyliliśmy drogi. Uczestniczyliśmy codziennie w różańcu, razem z kilkoma tysiącami ludzi. Modliliśmy się nad grobami tych, którzy rozmawiali z Maryją. Z orędzia: "codziennie odmawiajcie różaniec, a wyprosicie pokój, wyprosicie koniec wojny". Tak, pokój w mojej rodzinie, pokój w rodzinach przyjaciół i znajomych. Koniec wojny z dziećmi, z żoną, koniec wojny? koniec wojny? Wybuch wojny następuje nie wiadomo kiedy, czasami wojna trwa tak długo, że już nawet nie wiadomo, o co poszło, ale trwa dla zasady. A teraz jest broń na tę i inne wojny, na jej zakończenie, na osiągnięcie pokoju? różaniec. Jak mam osiągnąć pokój wewnętrzny?...  Różaniec. Jak walczyć z grzechem?? Różaniec. W jednym z orędzi Matka Boska ostrzegała, aby "nie nudzić się byciem dobrym, nie zniechęcać się czynić dobro, trwać w dobrym postępowaniu". Wziąłem sobie wszystkie orędzia do serca, postanowiłem w tym trwać i modlę się o to, aby w tych postanowieniach wytrwać. A jak się modlę? Oczywiście na codziennym różańcu.

Z Fatimy pozostało nam jeszcze 200 km do Lizbony. Po przejechaniu 4156 km rowerem wróciliśmy samolotem do Warszawy, potem pociągiem do Iławy.

Myślami powracał  Wiesiek

^ Kliknij na zdjęcie, aby otworzyć galerię ^

Poprawiony: poniedziałek, 14 listopada 2016 08:54